Eliminacje. To już nie zabawa. W pogoni za władzą i miłością wszyscy są zdolni do najróżniejszych czynów. Nie zawsze są one dobre. Czasem w człowieku budzą się najgorsze instynkty...
Nie jesteś zalogowany na forum.
- Jest cudny. Wydaje mi się, że mama nie będzie aż tak zła aby go oddawać. Właściwie to czemu mama nie chce psa? Przecież jak ona była mała to miała psa. Nie rozumiem tego - przyznaje ze śmiechem.
Czasem najbardziej szary dzień potrafi rozjaśnić jeden wyjątkowy uśmiech.
Offline
- Właściwie sam nie wiem... - kręcę głową - Dobra, jakoś to będzie. Może uratuje mnie ten słodki pyszczek, nie Rafe? - spojrzałem na puchatego szczeniaka
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
- Na pewno - potakuję.
Słyszę pukanie do drzwi. Marszczę brwi.
- Mama zapomniała kluczy? - pytam, zastanawiając się. Oddaje psa tacie. - Ja otworzę.
Czasem najbardziej szary dzień potrafi rozjaśnić jeden wyjątkowy uśmiech.
Offline
Drzwi otwiera mi Judith. Szczerzę się do niej.
- Hejka. Wiem, że bardzo się cieszysz na mój widok. No bo wiesz, nie widzieliśmy się tak dawno. Jakieś dwie godziny od szkoły. - Wybucham serdecznym śmiechem. - Cześć, Jud. - Witam się po raz kolejny i wchodzę za nią do salonu.
Zauważam, że w fotelu siedzi mężczyzna. Wydaje mi się, że to ojciec bliźniaczek. Uśmiecham się głupio, staję na baczność i salutuję.
- Witam, panie Branwell, jak mniemam. Proszę się mną nie przejmować. Chcę tylko pozdrowić Tessę od mojej ulubionej latarni i przynieść wstyd Judith.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
Unoszę brwi rozbawiony i odkładam psa na ziemię. Wstaję z fotela i wyciągam rękę w stronę chłopaka - Rick
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
- Christopher Martin Lawler - podaję dłoń, po czym się kłaniam teatralnie.
Nie mogę wytrzymać, zerkając na czerwoną twarz Judith. W końcu wybucham śmiechem.
- Przepraszam. Ja naprawdę się nie śmieję z pana córki. Przepraszam.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
- Nie masz za co. - kiwam głową rozbawiony - Syn Matty'ego jak mniemam
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
Kiwam lekko głową.
- Tak wyszło. Choć nie nazywałbym go Matty. Tylko mama może tak na niego mówić. - Marszczę nos. - Choć i tak nie mówi.
Odwracam się do Judith i wtedy zauważam małego szczeniaczka.
- O matko. Cudowne rozmnożenie domowników.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
Uderzam dłonią w czoło.
- Boże, Chris - jęczę. - Teoretycznie Tessa jest na górze ale w praktyce jej tam nie ma. Może my wyjdziemy...? - pytam, zerkając znacząco na Chrisa.
Czasem najbardziej szary dzień potrafi rozjaśnić jeden wyjątkowy uśmiech.
Offline
Zerkam na pana Branwella, po czym odwracam się do Jud i łapię ją za rękę, ciągnąc ją w stronę schodów.
- Idziemy wyciągnąć nieistniejącą Tessę z pokoju. Może jest jeszcze dla niej ratunek! - Mówię dramatycznym tonem.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
Wchodzimy po schodach na górę.
- Boże, Chris, co ty wyrabiasz? - pytam, cała czerwona na twarzy. - Odbiło ci? - dopytuję.
Czasem najbardziej szary dzień potrafi rozjaśnić jeden wyjątkowy uśmiech.
Offline
- Yupp. Ale to od urodzenia. To taka choroba. Nazywa się pewność siebie i nie przejmowanie się opinią innych. - Zasłaniam usta ze zgrozą, po czym znowu się wyluzowuję. - Chodź, wyciągnijmy twoją siostrę z domu. Nie może wiecznie tam siedzieć.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
Wchodzę do domu z siatkami pełnymi zakupów.
- Wróciłam, zaraz będzie obiad - mówię głośno. - Rick? Przeniesiesz te siaty do kuchni bo mi już ręce odpadają? - pytam wchodząc do salonu i aż ramiona mi opadają. - Rick.
Offline
Uśmiecham się niewinnie - Taaak?
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
Wzdycham.
- Jestem padnięta i jeszcze pies? - wzdycham. - Rozmawialiśmy o tym czemu ty nigdy, nie słuchasz? - Marszczę brwi i opieram dłonie na biodrach.
Offline
- Ponieważ uważam, że tym razem nie miałaś racji. - mówię pewnie. Oj pogrążasz się, panie Branwell.
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
- Ja zawsze mam rację - mówię, kręcąc głową i uśmiechając się. - Dziewczyny już go widziały? - pytam orientacyjnie. - Powinnam się teraz wkurzyć bo obiecałeś, że tego nie zrobisz, dopóki bardziej tego nie przemyślimy - przypominam mu.
Offline
- Ja to przemyślałem - stwierdzam rozbawiony - Jude tak, Tessa nie zeszła na dół.
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
- Judith mi tego nie daruje - unoszę oczy ku górze. - Jesteś okropny, że stawiasz mnie tak pod ścianą - mówię z udawaną złością. - Nie dostaniesz dziś deseru. Zachciało ci się bawić w buntownika - prycham rozbawiona pod nosem. - I po raz kolejny Judith ratuje ci tyłek Ricku Branwell.
Offline
- Oj, ale zobacz jaki jest uroczy - podnoszę pieska i pokazuje Rin
You know the world can see us
In a way that's different than who we are
Offline
Przewracam oczami.
- No dobrze, już dobrze. I tak jestem zła. Na ciebie nie na tego szczeniaka. - Wskazuję na męża. Słyszę ciche głosy z góry. Jeden należy do Judith to na pewno, a drugi jest chłopięcy. Wtedy w moim polu widzenia pojawia się cała trójka: Judith trzymające czerwoną Tesse za jedno ramię i uśmiechnięty Chris trzymający rudowłosą dziewczynę za drugie ramię.
- Co tu się wyrabia? - pytam patrząc na Tessę, która wygląda na nieco wystraszoną ale wiem, że gdyby nie chała zejść to by nie zeszła, więc jakoś ją przekonali.
Offline
- O - mówię nieco zaskoczony. - Dobry, pani Corrin! - Uśmiecham się jeszcze szerzej. - Informuję panią, że jest pani świadkiem porwania Tessy Branwell. Miło byłoby jednak, gdyby pani nie zgłaszała owego faktu policji.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
Przez chwilę jestem nieco oszołomiona. Zerkam pytająco na "porywaną" córkę. Ona wydaje się być dziwnie spokojna co mnie nawet cieszy.
Kręcę głową.
- Masz oficjalne pozwolenie na uprowadzenie jej - mówię rozbawiona. Widzę jak mój mąż ulatnia się idąc w stronę kuchni. - Z tobą nie skończyłam, jeszcze się policzymy. Do zobaczenia, Chris. Oddaj je przed kolacją, okej?
Offline
Wzdycham.
- Ehh... Pani chyba nie zna zasad porwania. Porywam je na wieczne nieoddanie. - Śmieję się. - Jasne. Wrócą przed kolacją.
Już mamy wychodzić, gdy wpadam na pewien pomysł.
- W sumie... W sobotę mój zespół będzie grał koncert w Centrum. To znaczy bierzemy udział w takim festiwalu, odkrywają młode talenty, bla bla... - Przewracam oczami, po czym znowu skupiam się na pani Branwell. - Może chcieliby państwo przyjść razem z ofiarami porwania?
Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy... dziewięćdziesiąt procent.
Ja nie lubię kotków, dlatego lubię ciuchcie. -kuzyn Naleśnika
Offline
- Dziękuję za zaproszenie, może się wybierzemy. Muszę się rozprawić z mężem, do wieczora dziewczynki.
Dzieciaki wychodzą rozbawione z domu, kręcę głową rozbawiona.
Offline